Nadmorski Benidorm na Costa Blanca to upadek hiszpańskiej architektury i urbanistyki. Trzydzieści kilometrów dalej leży Castillo Guadalest – miejsce, gdzie dbałość o przestrzeń publiczną  mogłaby być wzorcem dla całego hiszpańskiego południa.

Południowa Hiszpania – rejony Malagi i Alicante – to zimowa mekka dla brytyjskich i niemieckich emerytów. Tu słońce świeci niemal codziennie – czy to listopad czy marzec. A w grudniowe przedpołudnie temperatury sięgają 20 stopni. Do tego plaża i relatywnie niskie ceny. Nic dziwnego, że Ryanair codziennie dowozi tu tysiące emerytów spragnionych słońca. Drugie tyle dojeżdża kamperami, a trzecie – mieszka tu praktycznie na stałe. Bo wynajęcie mieszkania kosztuje tu tyle, co ogrzewanie domku w Londynie. Wyłącz kaloryfery na wyspach albo w Berlinie i przenieś się na Costa Blanca – dla portfela będzie to neutralne.

Jak ten gigantyczny i bardzo specyficzny napływ turystów odmienił hiszpańskie wybrzeże? Na pewno równie mocno, jak utopione tu miliony dotacji z unijnych funduszy (jak ta na wybudowanie lotniska z którego nic nie lata – niczym naszego w Radomiu). Niestety nie wszędzie te zmiany były dobre dla jakości przestrzeni publicznej.

W nadmorskim kurorcie Benidorm – zmiany są tragiczne. Niemal w całym mieście pobudowano gigantyczne, brzydkie, wąskie, toporne drapacze chmur z tanimi apartamentami. Ciasne korytarze, klitkowate windy,  cienkie kiepskiej jakości ściany – byle taniej, byle skorzystać z dominującej tu przed 2008 rokiem hossy budowlanej.  Wolna amerykanka architektury – każdy budował na swojej działce co chciał, bo ratusz liczył tylko na nowe podatki, ignorując kwestie estetyki. A miasto rozrastało się nieomal na pustyni, pomiędzy górami a plażą – więc developerów nic nie ograniczało.  Do dziś ciągną się jeszcze niektóre budowy, spowolnione krachem na rynku mieszkaniowym. Nadal na kilkunastu procentach okien widać ogłoszenia „na sprzedaż” lub „na wynajem”.

Oczywiście plaża, słonce i niskie ceny sprawiły, że turystów przyjechało mnóstwo.  Specyficzna grupa docelowa (motywowana taniością i słońcem) wymusiła powstanie specyficznych knajpek: głównie fast foodów, kebabów, pubów. Częściej z niemieckojęzycznym lub anglojęzycznym szyldem, niż z hiszpańskim.    Pomiędzy knajpkami – niekończące się sklepiki, w których głównie Azjaci i Arabowie sprzedają tanie kiczowate pamiątki, albo wielkie butelki wody mineralnej.

Woda butelkowana to obecnie towar pierwszej potrzeby. Ta z kranu nie nadaje się już do picia: teren suchy, a setki budynków zwielokrotniły popyt – trzeba więc ciągle odsalać, trzeba zaakceptować wodę niższej jakości produkowaną na skale przemysłową. Stąd tutejsza kranówka pachnie chlorem – jak polska przed laty – a wszechobecne napisy w hotelach sugerują, by jej nie pić.

Benidorm to kwintesencja brzydoty, taniej masowej komercji i urbanistycznego rozgardiaszu. To zatrzęsienie klientów, którzy to akceptują. Albo tolerują i udaję że nie widzą, bo słońce i ciepła woda w morzu rekompensują wszystkie minusy.  Miasto jest przykładem tego, że zasada „na swoim buduj co chcesz i jak chcesz” jest najlepszą drogą do estetycznej zagłady.

Co innego w Guadalest. To jedno z najurokliwszych hiszpańskich turystycznych miasteczek, jakie mogliśmy odwiedzić, przygotowując ten tekst (a odwiedziliśmy ich naprawdę dużo, nie tylko na samym wybrzeżu).

Co sprawia, że w Guadalest udało się osiągnąć taki ład urbanistyczno – architektoniczny? W tym ciekawym mieście spędziliśmy (wolontariusze Fundacji Training Projects) w sumie prawie dwa tygodnie, w dwóch różnych sezonach (niski i świąteczny), w dni robocze i w weekendy. Chcieliśmy zobaczyć, czy miasto tak samo funkcjonuje w leniwe tutaj marcowe poniedziałki, jak i w poświąteczną niedzielę, gdy parking wypełnia szczelnie rząd autokarów. Spodziewaliśmy się jakichś genialnych usprawnień, albo niewygodnych dla biznesu ograniczeń – ale nic takiego się nie potwierdziło. W sumie, mamy poczucie ze sukces opiera się na sześciu prostych zasadach:

  1. Miejscy włodarze jasno określili priorytet rozwojowy: turystyka historyczna. Co prawda tutejsze atrakcje historycznie nie są unikatami na skalę światową, ale  kluczem do ściągnięcia gości jest przecież ich adekwatne wyeksponowanie. Od nocnych świateł pięknie pokazujących skalny zamek po zmroku, po takie przeprojektowanie uliczek by intuicyjnie kierowały każdego piechura do zamku. Do tego odpowiednio ulokowany punkt informacji turystycznej, dwa miniaturowe muzea, ścieżka turystyczna zbudowana przy skalnej grani – i więcej nie trzeba. Od rana do wieczora stoją tu autokary turystyczne – a mimo to (dzięki wyprowadzeniu parkingów poza centrum) w miasteczku jest w miarę cicho, spokojnie, elegancko.
  2. Ruch kołowy wyprowadzony poza niewielkie, ścisłe centrum miasteczka. To centrum to w zasadzie trzy uliczki i dwa małe place – niemniej opanowane wyłącznie przez pieszych. Nie tylko turystów – przy jednej z ulic ustawiono plac zabaw dla dzieci, obok ławki dla rodziców. Wszystko w dość spójnej stylistyce: kamienny deptak, szpaler palm, woda płynąca kamiennym mini-akweduktem.
  3. Miasto jest całe w bieli. To podstawowy kolor, jedyny na jaki tynkuje się tu domy (kolorowe są tylko dodatki np. okna). Jest to spójne i estetyczne, nadaje całości starohiszpański styl i klimat. Nie spotkaliśmy – w centrum – wyjątku od tej reguły.
  4. Jedynym budynkiem w mieście, który nie nawiązuje stylistyką do starych hiszpańskich kamienic, jest… mała budka parkingowa. Poza tym, wszystkie budynki mają klasyczny, spójny wygląd – jeśli więc nawet powstawały w różnym okresie, nie ma tu miszmaszu architektonicznego.
  5. Nie ma tu przypadkowych sklepów zawalonych najtańszą pamiątkową chińszczyzną (w dwóch tylko znajdziemy taki asortyment – ale schowany w środku, nie eksponowany na ulicznej wystawie). W większości sklepów znajdziemy naturalne rękodzieło (torebki, tradycyjne stroje) oraz lokalne wina, miody, orzechy i likiery (w połowie asortymentu – na bazie lokalnego owocu Nispero). Poza nielicznymi wyjątkami, pochodzą od okolicznych rolników. Są ładnie zapakowane, trzeba przyznać że nie najtańsze (sprzedawcy mają naprawdę wysokie marże – to prawie zmowa cenowa ;-).
  6. Miasto zbudowało – poza centrum, ale trzy minuty pieszo od niego – dwa parkingi. Pierwszy – tylko dla mieszkańców. Skoro nie mogą oni dojechać do swojego domu w centrum, parkują tutaj – a ich dostępności strzeże szlaban (liczni turyści nie zajmą ich miejsc parkingowych). Jednak raptem 200m dalej znajdziemy jeszcze większy (też strzeżony szlabanem i płatny) parking dla turystów – osobówek i kamperów. Ten parking jest duży, ale tak sprytnie schowany w kotlinie, że osoba zwiedzająca miasteczko nawet go nie zauważy. Asfalt nie przytłacza tu turystycznego klimatu.

Guadalest to odwrotność Benidormu. Znacznie mniejsze – a mimo to czuć tu otwartą przestrzeń, której w Benidorm nie doświadczymy nawet na plaży (z uwagi na tłok i hałas). Mające tylko trzy atrakcje (skalny kościół, zamek na skale, ładne widoki górskie) – a mimo to świetnie z nich prosperujące. I przyjazne dla rdzennego mieszkańca: tutaj lokalsi żyją z turystyki (choć pewnie po każdym weekendzie mają przesyt zwiedzających).

W Benidorm czasem trudno przez godzinę spacerowania spotkać tubylca. Tu tania azjatycka i arabska siła robocza obsługuje niemieckich turystów w angielskim pubie. Zyski spore – ale raczej nie dla lokalnej społeczności. Liczne drapacze chmur, hotele i centra handlowe nie wyglądają tak, jakby zbudowały je tutejsze firmy.